Białoruś – nie taki koniec świata

Nie każda moja podróż z plecakiem była połączona z autostopem, ale ta bodajże najważniejsza, która zapaliła we mnie iskierkę do nietypowych podróży taka właśnie była – podkreśla autostopowiczka, miłośniczka dalszych i bliższych podróży, znana na Twitterze jako Karo__K.

Przejechałaś na stopa prawie całą Białoruś. To dość nietypowy kierunek podróży, bo ten kraj kojarzy się z reżimem Łukaszenki i biedą. Skąd pomysł, aby wyruszyć właśnie tam?

Rzeczywiście, kierunek jest nietypowy, ale z pewnością ciekawy i pouczający. Zresztą to była moja pierwsza wyprawa z plecakiem, pod namiot i jeszcze stopem! Na początku była adrenalina, ale i stres czy wszystko będzie ok. Ale ja zawsze lubiłam jak coś się działo, nie mogę zbyt długo usiedzieć na miejscu i zawsze robiłam milion różnych rzeczy! Chłopak śmieje się ze mnie, że tylko jedwabników jeszcze nie hodowałam. (śmiech) Kolega opowiadał o Białorusi, że jest tam fajnie, ale ciężko dostać wizę. Mieliśmy jednak szczęście. Dowiedziałam się bowiem, że akurat trwają tam mistrzostwa w hokeja i wystarczyło kupić za grosze bilet i już można było jeździć po całym kraju. Poinformowałam o tym kolegę, jednocześnie mówiąc mu, że musi mnie ze sobą zabrać. Chcieliśmy pozwiedzać i poszukać dawnych śladów polskości. Brakowało mi jeszcze wtedy odwagi, aby samej ruszyć w drogę, ale skoro trafiła się taka okazja, to w ciągu miesiąca zapakowałam plecak, kupiłam bilety na pociąg w kierunku Grodna i na początku maja już spałam w namiocie z widokiem na Niemen (uśmiech). Potem już jakoś samo poszło (śmiech).

Powiedz zatem jakie masz wspomnienia z tej wyjątkowej dla Ciebie wyprawy?

Pierwsza noc była dla mnie niesamowitym przeżyciem. Dojechaliśmy do Grodna, pozwiedzaliśmy i zaczęliśmy szukać miejsca na nocleg. Jak to bywa w spaniu „na dziko”, wyszliśmy za miasto i próbowaliśmy znaleźć miejsc niewidoczne dla ludzi. Średnio nam to wyszło, bo wybraliśmy górkę jakie 300-400 metrów od domów. Wieczorem w jednym z budynków odbywała się impreza, więc krzyki w rytm wypijanego alkoholu nie podnosiły mnie na duchu. Jest to za to idealny przykład tego, że jak na wschodzie nie wchodzisz nikomu w drogę, nie powinno Ci się nic stać. Całą noc obok naszego namiotu krążyli ludzie, podążający do pobliskiego parkingu i innego domu. Nikt nie zwrócił na nas uwagi, nikt nie zaczepił, nie było żadnej reakcji. Obudziliśmy się o świcie i po otwarciu namiotu mieliśmy widok na Niemen – to było coś niesamowitego.

Krążą opowieści o słynnej wschodniej gościnności. Jak to było w Twoim przypadku?

Muszę przyznać, że ludzie są tam naprawdę wspaniali. Wszyscy bardzo mili, pomagali nam we wszystkim – począwszy od podwożenia, mimo iż musieli zbaczać z trasy, po częstowanie nas jedzeniem, a nawet organizację noclegów…. Mam jedną, ulubioną historię, którą zawsze opowiadam, kiedy słyszę: „Na wschód to strach jechać”. Otóż dojechaliśmy do miejscowości, w której wiedzieliśmy, że jest tam zamek, który chcemy obejrzeć. Spytaliśmy przypadkowo napotkaną kobiecinę jak się tam dostać. No i się zaczęło! Spytała się czy jesteśmy turystami z Polski, a kiedy potwierdziliśmy to spytała się gdzie będziemy spać. Odpowiedzieliśmy, że zamierzamy nocować w namiocie za miasteczkiem i rano ruszamy dalej w drogę. Pani od razu stanowczo zaproponowała, że mamy u niej nocować. Do rozmowy włączył się syn Sergiej, który również potwierdził chęć przenocowania nas. Po długiej dyskusji, że absolutnie nie i że dziękujemy ale sobie poradzimy stanęło na tym, że mieliśmy wybór: dom pod miasteczkiem, gdzie oni mieszkają albo mieszkanie tuż obok stacji, w którym remontują kuchnię. Stanęło na mieszkaniu, zaprowadzili nas, pokazali wszystko, zostawili klucze i poszli oznajmiając, że skoro mamy pociąg o godz. 9 to oni o 8 będą. Cóż było robić! Poza tym mieliśmy szczęście, bo tej nocy lało i w namiocie nie byłoby przyjemnie. Rano przyszli oboje… z termosem gorącej kawy i chyba dwudziestoma nasmażonymi naleśnikami ze swojskim serkiem! Na koniec stwierdzili, że jak będziemy następnym razem, to koniecznie musimy przyjechać do ich domu.

A jak jeździło się stopem?

Ani razu nie spotkało nas nic niemiłego, a na stopa najdłużej czekaliśmy 20 minut. Kierowcy byli grzeczni i sympatyczni. Byli też tacy, którzy zabrali nas i… nie odzywali się przez całą drogę. Jechaliśmy też autem, które kosztuje więcej niż moja roczna pensja. Pan stwierdził, że jest biznesmenem i pracuje na granicy (śmiech).

Z Białorusi pojechaliście dalej na Ukrainę. Jakie są różnice między tymi krajami?

Wiele osób twierdzi, że Białoruś to tylko Łukaszenka i koniec świata. Zupełnie nie mogę się z tym zgodzić! Na ulicach panuje porządek, a asfalt jest idealny. Mińsk może i jest nieco postsowieckim miastem, ale „robi wrażenie” i jest naprawdę ładny. Za to przejazd przez granicę z Ukrainą to był koszmar. Można dokładnie było wskazać miejsce, gdzie się zaczyna drugi kraj. Ni stąd ni zowąd pojawiły się dziury i dosłownie rzucało całym pojazdem. Jest też różnica, jeśli chodzi o podejście do takiego stanu wokół mnie. Na Ukrainie jest mniejszy porządek niż na Białorusi.

A jaki był ukraiński autostop?

Na Ukrainie musiałam z kolega się rozdzielić, bo nie mieliśmy szans nic złapać we dwójkę. To był mój pierwszy stop, kiedy zostałam całkiem sama z obcym człowiekiem w aucie. Był to pan „mrówka”, ichniejszy biznesmen. Zagadywałmnie, pytał gdzie byłam i co zwiedzałam, opowiadał o pracy i o granicy, że trzeba odstać i co będą sprawdzać. Odniosłam wrażenie, że był bardziej zestresowany granicą niż ja nim. Kiedy dojechaliśmy, to celnicy spytali, co robię z tym panem. Zgodnie z prawda odpowiedziałam, że to przejście tylko do przejazdu, więc złapałam stopa i że z tyłu jedzie za mną kolega. Podobno jak do niego dotarli, śmiali się że koleżanka wygrywa w wyścigu. (uśmiech)

Rozmawiała Anna Krzesińska