Trochę historii, trochę miłości

Lubię gdy opowieść mnie zaskakuje. Spodziewam się romansu, dostaję dobrze opisane tło społeczne w powieści. Mam wrażenie, że czytam kryminał, ale w dodatku dostaję wątki psychologiczne, bardzo dobrze oddające motywacje bohaterów. W książce Sarah Walters takie pozytywne zaskoczenia zdarzały mi się częściej niż dotychczas podczas wyboru lektury na ciepłe letnie wieczory.

Zaczyna się jak obyczajowa powieść umiejscowiona na początku XX wieku w Londynie. Skusiła mnie ta książka bo przeskakiwanie po okresach historycznych to coś, co bardzo lubię u współczesnych autorów. Myślę, że – z całym szacunkiem – takiemu Tołstojowi czy Dickensowi łatwiej było opisywać swoje czasy i sobie współczesnych, a stworzenie wiarygodnej historycznie otoczki w swojej powieści przez współczesnych pisarzy – gdy piszą o czasach, których sami nie mogą pamiętać – jest moim zdaniem zabiegiem ciekawym i wartym szacunku. Sarah Walters swoją wizją bogatych, biednych i podupadłych dzielnic brytyjskiej stolicy w 1922 roku ujęła mnie od pierwszych stron swojego debiutu literackiego.

Czytamy więc pogłębioną psychologicznie historię pani i panny Wray – matki i córki, które po I wojnie światowej straciły swoich bliskich a same zubożały na tyle, że muszą zaproponować wynajem części swojego starego, niegdyś zadbanego domu. Matka przyjmuje lokatorów – młode małżeństwo – jako dopust boży ale córka, Frances, po początkowej niechęci jest zaciekawiona a wręcz zaintrygowana współlokatorami. I w momencie, gdy wydaje się nam jako czytelnikom, że czytamy dobrze osadzoną w realiach powieść historyczną o społecznych zmianach i dostosowywaniu się ludzi do warunków, w jakich przyszło im żyć – następuje pierwszy zwrot, bo jednak mamy do czynienia z zaskakującą historią miłosną.

Wiem, pomyślicie, że spoileruję i będziecie na mnie źli. Ale uwierzcie, wiedza o tej odmianie wątku przewodniego powieści nie zmniejszy waszej przyjemności z czytania. Dodatkowo to, na co zawsze zwracam uwagę przy czytaniu nie polskich książek – język i tłumaczenie – jest tu bez zarzutu.

Momentami czułam się jak przy lekturze sag rodzinnych albo historycznych amerykańskich opowieści z rozmachem typu „Przeminęło z wiatrem”. Gdy historia skręca po raz drugi i dostajemy w jednej książce kolejną stronę medalu – powieść sensacyjną czy wręcz detektywistyczną – czułam się, jak bym czytała zupełnie inną książkę ale z tymi samymi bohaterami. Dla mnie to jest plus, świadczący o wyobraźni autorki ale jednocześnie o jej pełnej kontroli nad tekstem, który chciała czytelnikom przekazać. Mimo tych przeskoków, nie rozczarowałam się ani nie frustrowałam, byłam zaciekawiona i pozytywnie zdziwiona. „Za ścianą” nie pozostawiła mnie obojętną i naprawdę bardzo chciałam wiedzieć, jak to się ostatecznie skończy. A dodatkowo z pewnością takie zainteresowanie dotyczyć będzie pozostałych książek Walters, bo ta pierwsza wzbudziła we mnie duży apetyt na kolejne – mam nadzieję, że u Was też to tak podziała. Lato jest w pełni, wróciło typowo polskie tzn deszczowe – idealna okazja na grube, ciekawe historie!

Marta Nienartowicz