Litwo! Ojczyzno … ich!

Mam 350 euro emerytury i jeszcze 50 za lata spędzone na Syberii. Niewiele to jest, ale wystarcza. W sklepie mogę wszystko kupić. Za sowietów musieliśmy w ogródku uprawiać kartofle i buraki, w chlewiku trzymać świnkę, a chleba nie starczało. Było biednie. Teraz też, ale przynajmniej mogę kupić, co chcę. Da się przeżyć, a milicja już mnie nie kontroluje za mój pobyt na Syberii – podkreśla Franciszek Stankiewicz z Wisztyńca.

Spędziłem kilka dni sierpnia nad jeziorem Mauda na Suwalszczyźnie. Dziś położone jest na granicy województwa podlaskiego i warmińsko-mazurskiego, osiem kilometrów od trójstyku granic Polska-Litwa-Rosja (obwód kaliningradzki). Przed wojną schodziły się tam granice Polski, Litwy i Prus Wschodnich.

Bliskość Litwy zachęca do „wycieczek zagranicznych” – piszę w cudzysłowie, bo dla młodego pokolenia nie jest już to chyba tak ekscytujące jak niegdyś dla nas (mój PESEL zaczyna się na 46), kiedy pas graniczny orało się i bronowało, żeby został każdy ślad. 

Jezioro Wisztynieckie jest w 30 procentach litewskie, w 70 rosyjskie. Bez trudu można z litewskiego brzegu dopłynąć wpław do boi granicznej (i dalej, ale może to grozić powrotem przez Syberię). Nazwa jeziora wiąże się z malutką miejscowością Wisztyniec nad rzeczułką o wdzięcznej nazwie Vydupis. Mały, uroczy ryneczek, pomnik, skwerek. Pół kilometra dalej granica z zasiekami z nowoczesnym drutem kolczastym. Wikipedia podaje, że w 2001 miasteczko miało 566 mieszkańców – teraz jest ich chyba mniej.
W północno-zachodnim kącie rynku mieszka niemal 90-letni Franciszek Stankiewicz. Teoretycznie prowadzi jeszcze bar „U Franka pod dachem”, ale tylko od czasu do czasu otwiera go, gdy przywiozą piwo. Na domu, a właściwie na nieużywanej antenie satelitarnej napis po niemiecku i polsku. Litewskiego brak! Dom jest zresztą do kupienia. Gdyby ktoś reflektował, to list z nazwiskiem adresata i nazwą miejscowości na pewno dojdzie.

Gdy przechodziliśmy obok, zagadaliśmy po polsku do mocno starszej pani na balkonie sąsiedniego domu. Okazała się siostrą pana Franciszka, zamężną za Litwinem z Mariampola. Zaprosili do ogródka, częstowali „czym chata bogata”, potoczył się klasyczny, ale serdeczny „small talk”. Podziwialiśmy ślicznie urządzony ogródek z zejściem do jeziora i widokiem na … boję graniczną. W pewnej chwili zapytałem otwarcie: „Jak wam tu jest? Czy lepiej, jak za sowieckich czasów?: Pan Franciszek odpowiedział: „Mam 350 euro emerytury i jeszcze 50 za lata spędzone na Syberii. Niewiele to jest, ale wystarcza. W sklepie mogę wszystko kupić. Za sowietów musieliśmy w ogródku uprawiać kartofle i buraki, w chlewiku trzymać świnkę, a chleba nie starczało. Było biednie. Teraz też – ale przynajmniej mogę kupić, co chcę. Da się przeżyć, a milicja już mnie nie kontroluje za mój pobyt na Syberii.”

Podobnie wypowiadała się jego siostra, a wygląd ogródka dowodził, że nie wydają wszystkich pieniędzy na jedzenie. Kilka lat temu pan Franek zbudował pomost nad jeziorem, z przebieralnią i drabinką. Teraz by już chyba nie miał na to siły. Pożegnaliśmy się bardzo serdecznie, obdarowani jeszcze pomidorami, zerwanymi z krzaczka.

Michał Szurek / fot. Tadeusz Guranowski

ZOBACZ TAKŻE:

Białoruś – nie taki koniec świata