Kochanie, nienawidzenie, nic pomiędzy

Znacie to uczucie, gdy zaangażowaliście się w bohaterów, śledzicie ich losy cały sezon, co odcinek zapominacie o zagryzaniu popcornu, bo tak was fascynuje historia, a po parunastu odcinkach dochodzicie do wniosku, że nie lubicie bohaterów, ale nie możecie przestać oglądać serialu? Jeśli znacie – nie zaczynajcie oglądać „The Affair”.

Jeśli chodzi o historie w odcinkach, to muszę powiedzieć, że nie jestem skomplikowana. Kryterium to dla mnie postać głównej bohaterki – jeśli jest przewidywalna, sztampowa i widziałam już takie postaci – kończę oglądanie na kilku odcinkach. Ale jeśli jest w niej zgrzyt, nieoczywistość i tajemnica, tak jak w Alison z „The Affair” – jestem kupiona.

Nie będę Was oszukiwać – lubię oglądać romanse i to była moja główna motywacja, gdy zaczynałam ten serial. I w dużej mierze dostałam to, na co się nastawiałam. Namiętność, której nie można się oprzeć, odwaga w pójściu za głosem serca, co jednocześnie oznacza rujnowanie dotychczasowego życia sobie i paru innym osobom, które kochasz – pokazane jest to tu bardzo dokładnie i bez osłony. Ale przy okazji… dostajemy serial, pokazujący jedną historię z wielu perspektyw. Nie tylko głównej pary, ale też ze strony osób im bliskich, czasem w zaskakujący sposób.

To nie jest gładki temat ani milutka historia. Zapewniam, że przestaniecie lubić Noah czy Alison na którymś etapie wnikania w ich motywacje. Ba, zaczniecie lubić postaci, które na początku wydawały się odpychające. Ale to właśnie mi się podoba w „The Affair”, to sprawia, że mimo pukania się w czoło czy bezradności przy którejś kolejnej decyzji pary bohaterów, oglądam to nadal i nie przestanę pewnie do ostatniego odcinka. To jest prawdziwe i nieudawane. Ludzie robią takie rzeczy. Nie jesteśmy ani tylko dobrzy ani tylko źli. Jako wielka zwolenniczka powiedzenia, że świat nie jest czarno-biały – nie mogłam nie mieć romansu z „The Affair”. Polecam, ale możliwość gorzkich odczuć przy oglądaniu to już wyłącznie Wasza odpowiedzialność.

Marta Nienartowicz