Oficjalnie w płomieniach zginęło 56 osób. Ofiar mogło być więcej….

W nocy z 31 października na 1 listopada 1980 roku doszło do straszliwego pożaru w szpitalu psychiatrycznym w Górnej Grupie. Pacjenci przywiązani na noc do własnych łóżek spalili się żywcem, część stratowała się wzajemnie, a niektórych trzeba było ratować kilka razy. Szybko zabrakło też wody, a każda kolejna minuta przynosiła nowe ofiary. O podpalenie początkowo podejrzewano jednego z pacjentów, ale to nie on okazał się sprawcą tej tragedii!

– Szpital w Górnej Grupie, należący do Wojewódzkiego Zespołu Psychiatrycznego w Świeciu, nie cieszył się dobrą opinią. Złe warunki sanitarne oraz wykorzystywanie pacjentów do pracy w sąsiednich gospodarstwach rolnych to nie jedyne mroczne sekrety tego miejsca. Podobno nie wszyscy pacjenci, zamknięci w murach szpitala, byli chorzy psychicznie. Część z nich stanowili ludzie, których nie udało się wtłoczyć w ramy, panującego ówcześnie, systemu. Władze PRL robiły wszystko, aby opinia publiczna nie poznała wstydliwych szczegółów na temat funkcjonowania placówki oraz chaotycznie przeprowadzonej akcji ratowniczej – podkreśla Łukasz Włodarski z blogu W mroku historii

W piątek, 31 października 1980 roku, nic nie zwiastowało tragedii. Wieczorem szpitalne życie toczyło się swoim rytmem. Nagle, około godziny 23 do pokoju pielęgniarek przybiegł wystraszony pacjent o nazwisku Alkowski, na którego wszyscy mówili Ali. Wymachiwał rękoma, krzycząc, że się pali. Kobiety nie potraktowały go poważnie, bo choć był lubianym pacjentem, miał jedną wadę – był piromanem. Kilka razu podpalił różne przedmioty, a tydzień wcześniej także przybiegł do dyżurki, informując pielęgniarki, że wybuchł pożar. Spędziły one ponad godzinę na szukaniu ognia, którego nie znalazł. Tak więc tym razem nikt już nie chciał mu uwierzyć. Alkowski nie dał jednak za wygraną i świadomy swojej reputacji, coraz głośniej alarmował: „Pali się! Pali! To nie Ali!”. Bezowocnie…

Tym razem Ali nie żartował. Kiedy jedna z kobiet poczuła dym, pobiegły w stronę oddziału. Próbowały otworzyć drzwi do sali, jednak klamka była już na tyle gorąca, że nie udało im się dostać do środka. Bożena, jedna z pielęgniarek tak wspominała tamtą chwilę:
Przez chwilę, pod drzwiami, słyszałam jak chorzy jęczą i tak jakby trzepoczą się po podłodze. Ale dymu było w korytarzu coraz więcej i więcej. I wycofałyśmy się.

Powiadomiono straż pożarną w Świeciu, Grudziądzu i Bydgoszczy. Kiedy przybyli strażacy, paliło się już trzecie piętro i strych.

Przez spalone drzwi kilkudziesięciu pacjentów wyszło na korytarz i wydostało się na zewnątrz. Gorsza sytuacja panowała na drugim piętrze, w części dla najciężej chorych.

Dym był tak duży, że nie było czym oddychać, a ludzie krzyczeli i tratowali się wzajemnie. Pacjenci przywiązani na noc do własnych łóżek spalili się żywcem. Część, zamiast uciekać z sali, chowała się pod metalowe łóżka, które pod wpływem ogromnej temperatury wyginały się niczym zrobione z plasteliny.

Trudnością w ratowaniu ludzi okazali się być także najbardziej chorzy pacjenci. Niektórzy już na sam widok strażackiego munduru dostawali nagłego ataku paniki i krzycząc przeraźliwie, uciekali w różne strony, byle tylko nie dać się złapać swoim ratownikom. Pomogło dopiero przebranie się strażaków w białe fartuchy. Niezwykłą odwagą wykazali się salowi i pielęgniarki, którzy bez namysłu ruszali w ogień, aby ratować pacjentów. Akcja ewakuacyjna zdawała się nie mieć końca, zwłaszcza, że niektóre ofiary trzeba było ratować kilka razy – wyjaśnia Łukasz Włodarski.

Problemem było też wyposażenie. Strażacy z Ochotniczej Straży Pożarnej nie mieli odpowiedniego sprzętu ochronnego, przystosowanego do ratowania ludzi w zadymionych pomieszczeniach, a niektórzy nie posiadali nawet kasków. Wodę czerpali ze stawu w przyszpitalnym parku, która jednak szybko się skończyła. Na beczkowozy trzeba było czekać, a każda kolejna minuta przynosiła nowe ofiary.

Kiedy wyprowadzono już większość pacjentów, na ostatniej kondygnacji zawalił się dach, grzebiąc tych, którzy tam zostali.

Rannych przetransportowano do Świecia. W drodze do szpitala zmarł jeden z pacjentów. Kolejnych trzech (w tym Ali) zmarło tuż po przyjeździe do Świecia. Łącznie z 317 pacjentów zmarło 56. 29 osób zostało poważnie rannych. Ofiar mogło być jednak więcej. Podobno część pacjentów oficjalnie nie była wpisana do rejestru, gdyż „byli oni zdrowi i nie powinno ich tam być”.

Początkowo o podpalenie podejrzewano Alkowskiego, ale to nie on był sprawcą tej tragedii. Bezpośrednią przyczynę pożaru okazała się nieszczelność przewodu kominowego, niedostrzegalna nawet dla doświadczonego kominiarza.

Więcej informacji o historii tego miejsca i pożaru znajdziecie na stronie W mroku historii.

ZOBACZ TAKŻE:

Zginęło jedenaścioro dzieci. Huk słychać było w całym mieście

Zdjęcie główne ma charakter poglądowy