Łapie za serce, ściska za gardło…

To nie jest film biograficzny. Nie do końca, bo jeśli opowiada historię, to całego zespołu a nie tylko Freddiego Mercury. W tym sensie reklamowanie „Bohemian Rhapsody” jako biografii to nieporozumienie, które zahacza też trochę dalej, bo niektóre fakty z historii Queen zostały zamienione miejscami i latami. Tak więc biografowie zespołu mogą być trochę zdziwieni takim przedstawieniem realiów w filmie, ale fani muzyki – na pewno nie będą zawiedzeni.

Jestem wielką fanką Queen odkąd mój tata sprezentował bratu i mi dwukasetowy album tego zespołu. Miałam 10 lat, dopiero poznawałam język angielski i z pewnością nie miałam pojęcia, o czym są te piosenki, ale stadionowy rock porwał mnie od pierwszego przesłuchania. Pamiętam, jak skakałam na kanapie do „We will rock you” czy „Don’t stop me now”. Rosłam, robiłam się coraz mądrzejsza i więcej rozumiałam. Poza energią płynącą z tych utworów poznawałam historię całego zespołu i prawdę o przedwczesnej śmierci Mercury’ego. I cała ta historia trafiła mnie w serce bardzo mocno – na tyle mocno, że gdy zobaczyłam zwiastun „Bohemian Rhapsody”, wiedziałam, że muszę ten film jak najszybciej zobaczyć.

Być może zacząć trzeba od tego, że film powstawał wiele lat i związane z nim było wiele zawirowań. Zmieniał się reżyser, wybrano innego niż początkowo aktora do głównej roli. Freddiego miał początkowo grać Sacha Baron Cohen, czyli (dla niektórych) niezapomniany Borat. Nad scenariuszem czuwali żyjący członkowie Queen, przez co słychać było zarzuty, że film będzie „grzeczny”. Wszystko to wiem, wszystko to miało wpływ na efekt końcowy. Ale wiecie co? Trudno się do tego przyczepić.

Film porywa. Łapie za serce, ściska za gardło. Gra Ramiego Maleka w roli Freddiego jest rewelacyjna – co prawda on sam w wywiadach powtarza, że dużą część roboty zrobiły dorobione przez charakteryzatorów bardzo nietypowe zęby frontmana Queen, ale to fałszywa skromność. Po 5 minutach na ekranie nie widzicie już aktora – widzicie wskrzeszonego wokalistę. Jego oczy, jego głos, nawet jego spojrzenia. Wrażenie jest porażające. Brawa dla specjalistów od castingu, zrobili naprawdę niezłą robotę.

Oglądamy drogę Queen do sukcesów – najpierw w Japonii, później w Stanach, wreszcie w całej Europie. Widzimy tę słynną czwórkę, gdy tworząc muzykę, eksperymentują i dbają o oryginalność dźwięku i czystość wizji. To, w jaki sposób rozmawiają z producentami i bronią swoich pomysłów, każe się domyślać skąd ten sukces – oni po prostu wiedzieli, czym ma być ich zespół. To też może być mniej realny element historii – początkujące zespoły rzadko kiedy mogą pozwolić sobie na taką stanowczość – ale efekt był, jaki był: Queen się rozwijał i nie stał w miejscu, a twórcami utworów byli wszyscy członkowie kapeli.

Biograficznie podkreślone jest to, jak trudno było Freddiemu gdy przestał zaprzeczać sam przed sobą, że jest gejem. Zbiegło się to w jego życiu w czasie z wyprawianiem słynnych, wystawnych imprez. Jest więc alkohol, są narkotyki, jest seria kilkudniowych balang, bez ograniczeń, bez namysłu, bez pytań, bez przyszłości. A za to z samotnością. Bo dla mnie to jest właśnie film o samotności artysty. O tym, że trudno zejść z drogi, która nas prowadzi donikąd ale uszczęśliwia ludzi wokół – takich, o których myślimy, że są naszymi przyjaciółmi. Wtedy się gubimy, wtedy nie umiemy zawrócić. W filmie powrót z tej samotności jest pokazany może za gładko, może za łatwo – ale z filmów dokumentalnych wiem, że Freddie naprawdę miał przy sobie ludzi, którym mu na nim zależało i którzy nie pozwolili się odepchnąć. I pewnie tylko dzięki temu kilka ostatnich lat jego życia mógł spędzić ponownie w spokoju.

Wszyscy znamy tragiczny koniec tego artysty, który umarł na AIDS, ogłaszając prawdę o swojej chorobie w oświadczeniu wydanym na 24h przed śmiercią. „Bohemian Rhapsody” nie mógł mieć innego tytułu – gdy wsłuchamy się w słowa tego najsłynniejszego bodaj hymnu zespołu, gdy widzimy wierne odtworzenie występu Queen na Live Aid 1985 na stadionie Wembley – poczuć można przesłanie. Muzyka, jeśli tworzona z sercem, jest wieczna.

Too late, my time has come,
Sends shivers down my spine,
Body’s aching all the time,
Goodbye everybody – I’ve got to go
Gotta leave you all behind and face the truth.

Marta Nienartowicz

Inne recenzje naszej autorki znajdziecie tutaj.