Mężczyźni, kobiety i dzieci – dla nikogo nie mieli litości

Ukraińscy nacjonaliści z UPA przyszli nad ranem. Uzbrojeni w siekiery, piły i kosy. Najpierw podstępnie związali, potem zaatakowali wszystkich mieszkańców polskiej wsi Parośla na Wołyniu. W bestialski sposób życie straciło 173 Polaków z 26 rodzin. Ofiary umierały najczęściej od ciosów w głowę, zadanych siekierą. Mężczyźni, kobiety i dzieci – dla nikogo Ukraińcy nie mieli litości. W ciągu godziny wieś Parośla przestała istnieć. Wydarzenia z 9 lutego 1943 roku dały początek rzezi wołyńskiej – jednemu z najokrutniejszych aktów barbarzyństwa, dokonanego na ludności cywilnej podczas II wojny światowej.

W Parośli ocalało zaledwie 13 osób, w większości dzieci. Przeżyty koszmar odcisnął na nich trwały ślad. Część z nich pozostała kalekami do końca życia. Nienawiść do Polaków, podsycana skutecznie przez nacjonalistów Ukraińskich doprowadziła do sytuacji, w której sąsiad z przyjaciela stał się wrogiem. Żądza krwi i marzenia o „wolnej Ukrainie” okazały się silniejsza niż przyjaźń kwitnąca przez lata pomiędzy dwoma narodami – polskim i ukraińskim. Mord we wsi Parośla stał się iskrą, która wywołała pożar na Wołyniu, doprowadzając tym samym do śmierci około 100 tysięcy ludzi. Ludobójstwo zaczęło się właśnie w Parośli…

Wołyń w morzu ognia

Po rozpoczęciu II wojny światowej, na Kresach Wschodnich nastały ciężkie czasy. Doszło do masowych wywózek polskiej ludności, która została uznana przez władze Związku Radzieckiego za „element” wyjątkowo niebezpieczny. Większość mieszkańców została zesłana na Sybir.

Wywózki ustały, gdy na Kresach pojawiły się wojska niemieckie. Jeden koszmar zmienił się w drugi – rozpoczęły się masowe mordy, które w niemal równym stopniu dotykały miejscowych Polaków, Ukraińców i Żydów. Brutalizacja życia codziennego miała ogromny wpływ na wzajemne stosunki dotychczasowych sąsiadów. Między mieszkańcami pojawiła się wrogość, nieufność i nienawiść. Przestało się liczyć to, kim był człowiek – coraz częściej mówiło się o tym, jakiej był narodowości.

W coraz częstszych konfliktach o podłożu narodowościowym i etnicznym, swoja szansę upatrywali ukraińscy nacjonaliści. Ich marzenia o „Wielkiej Ukrainie”, wolnej od wszelkiej „obcej krwi” pojawiły się już w okresie I wojny światowej, ale dopiero brutalna polityka hitlerowskich Niemiec wobec Żydów pokazała Ukraińcom, że ich marzenia mogę się spełnić. Kierownictwo OUN (Organizacji Ukraińskich Nacjonalistów) liczyło po cichu, że pójście w ślady nazistów przyczyni się do powstanie ich wymarzonego państwa.

Fałszywi sowieci i tatarscy jeńcy

Ukraińscy nacjonaliści wcale nie kryli swoich nazistowskich sympatii. Spośród wszystkich okupowanych przez III Rzeszę terenów, to właśnie Ukraińcy stanowili największą liczbę kolaborantów, którzy ochoczo pomagali hitlerowcom w eksterminacji Żydów. Do samego roku 1942, przy ogromnej pomocy ukraińskich batalionów zamordowano ponad pół miliona Żydów z Wołynia i Galicji. Po Żydach przyszedł czas na pozbycie się kolejnego wroga – mieszkających na Wołyniu Polaków…

Latem 1942 roku w pobliżu polskich wsi na Wołyniu pojawiły się pierwsze ukraińskie patrole. Kilkuosobowe grupy młodych mężczyzn wchodziły na tereny gospodarstw, zaglądali przez okna do chałup. Mieszkańcom tłumaczyli, że są radzieckimi partyzantami, przygotowującymi się do ostatecznego starcia z hitlerowskim okupantem. Nie wszyscy miejscowi im wierzyli. Wątpliwości budził przede wszystkich język, jakim porozumiewali się przybysze. W rosyjskiej mowie dawało się wyraźnie usłyszeć ukraiński akcent. Strach i niepewność zapanowały na polskich wsiach. Wszyscy szukali odpowiedzi na pytanie – kto jest teraz przyjacielem, a kto wrogiem? Mimo to, większość Polaków wciąż jeszcze wierzyła, że jedynym ich wrogiem na Wołyniu są Niemcy. Na początku lutego mieszkańcy wsi Parośla, jako pierwsi przekonali się, jak bardzo się pomylili…

W nocy z 7 na 8 lutego 1943 roku samodzielny pododdział ukraińskich partyzantów, zwany sotnią, pod dowództwem 35-letniego sierżanta Hryhorija Perehijniaka (ps. „Dowbeszka-Korobka”) dokonał swojej pierwszej zbrojnej napaści. Banda UPA (Ukraińskiej Powstańczej Armii) przypuściła atak na posterunek niemieckiej żandarmerii, broniony przez niemieckich żandarmów oraz Kozaków z oddziału policji pomocniczej. Ukraińcy uzbrojeni byli głównie w noże, siekiery i kosy, a niewielka część sotni także w rewolwery i pistolety maszynowe. Po trwającej prawie dwie godziny walce zdobyli budynek. Zginęło 7 Niemców, a 6 Tatarów dostało się do ukraińskiej niewoli.
 
 Po tym wydarzeniu żołnierze sotni Perehijniaka poczuli się jak zwycięzcy. Uważali, że nastał czas, aby wrogowie Ukrainy zaczęli zapłacili własną krwią za wszystkie krzywdy wyrządzone Ukraińcom. Żądza krwawej zemsty opanowała umysły nacjonalistów do tego stopnia, że prowadzona przez nich krucjata musiała przybrać jeszcze bardziej tragiczny obrót. Bandyci z UPA nie byli jednak osamotnieni w swoim pragnieniu zemsty. Do oddziału „Dowbeszki-Korobki” szybko zaczęli dołączać ukraińscy mieszkańcy pobliskich wsi. Cywile, którzy do tej pory żyli w zgodzie ze swoimi polskimi sąsiadami, nagle stali się ich wrogami. To była przecież ich ziemia, ukraińska. Nie chcieli tutaj obcych. Nie chcieli „Lachów”…
 
 Po ataku na posterunek sotnia, wraz ze schwytanymi tatarskimi jeńcami, skierowała się w stronę pobliskiej wsi Parośla. Przechodząc przez las, natknęli się na pięciu bezbronnych chłopów ze wsi Wydymer, pracujących przy wycince drzew. Wszyscy oni zostali brutalnie zamordowani.

Gdy przyszli nad ranem…

Wieś Parośla (inaczej Kolonia Parośla I) powstała pod koniec XIX wieku. Umiejscowiona w województwie wołyńskim (gmina Antonówka, powiat Sarny), nie różniła się specjalnie od setek podobnych wsi na Wołyniu. W roku 1921 liczyła 24 zagrody, w których łącznie mieszkało 161 osób. Większość ludności była wyznania katolickiego. Wszyscy mieszkańcy znali się doskonale i żyli w bardzo przyjaznych stosunkach. Pod koniec roku 1942 Kolonia Parośla I – w 45 zagrodach mieszkało ponad 190 osób. Wszyscy byli Polakami, trudniącymi się rolnictwem i pracami leśnymi.

Sotnia Perehijniaka pojawiła się w Parośli około godziny 3 nad ranem we wtorek, 9 lutego 1943 roku. Pierwsze obudziły się psy, które zaczęły szczekać. Wyrwani ze snu mieszkańcy nie wiedzieli co się dzieje. Podejrzewali, że we wsi pojawili się Niemcy. Przywódca Ukraińców pierwsze kroki skierował do domu Stanisława Kołodyńskiego. Głośne walenie do drzwi wystraszyło wszystkich domowników. Kołodyńscy nie mieli wyboru – wpuścili uzbrojonych mężczyzn do środka. Pierwszy wszedł „Dowbeszka-Korobka”, ubrany w zieloną kurtkę. Przez ramię miał przewieszony rewolwer w kaburze. Za nim weszło kilkunastu „żołnierzy”, ubranych w zniszczone, stare płaszcze. Niektórzy z nich wyglądali jak zwykli rolnicy. Do chałupy Kołodyńskich wprowadzono również sześciu wystraszonych tatarskich jeńców, odzianych tylko w koszule i kalesony. Wszyscy pojmani byli boso.

Gospodarzowi intruzi przedstawili się jako sowieccy partyzanci, walczący z niemieckim okupantem. Zażądali podania sobie jedzenia. Mówili po rosyjsku, jednak nie mogli ukryć silnego ukraińskiego akcentu. Wszyscy mieszkańcy domyślili się od razu, że mają do czynienia z Ukraińcami, podszywającymi się pod Rosjan. W tym samym czasie reszta bandy ulokowała się w każdym domu w Parośli. Wśród mieszkańców zapanował strach…

Ostatnia uczta 

Kołodyński nie chciał zdradzić ukraińskiemu przywódcy, gdzie schowane są zapasy słoniny. Mężczyzna za odmowę współpracy został brutalnie pobity. Obserwujący całe zajście 13-letni Witek, syn Stanisława, próbował ratować się ucieczką. Głęboki śnieg uniemożliwił mu jednak wydostanie się z gospodarstwa. Został złapany przez jednego z Ukraińców, który zaczął bić chłopca pięściami, wybił dwa zęby i zawlókł z powrotem do izby. I wtedy zaczęło się piekło…

Perehijniak wziął do ręki siekierę i wszedł do jednego z pokoi. Za nim zaczęto wprowadzać Tatarów. Jednego po drugim. Po każdym kolejnym wejściu, w całej izbie roznosił się głuchy odgłos uderzenia. Nic więcej – żadnego krzyku, żadnego błagania o litość, żadnego jęczenia. Sześciu jeńców zostało zamordowanych pojedynczym uderzeniem siekiery w głowę. Dokładnie tak, jak zaplanowali Ukraińcy.

Gdy nastał dzień, w każdej chałupie partyzanci rozkazali przygotować sobie posiłek i podać alkohol. Tłumaczyli się, że chcą dobrze zjeść, wypić i zabawić się zanim wyruszą w dalszą drogę, by walczyć w Niemcami. Kazali się godnie obsługiwać, obiecując przy tym, że jeśli mieszkańcy będą posłuszni to nic nikomu się nie stanie. Ludzie nie mieli wyjścia, musieli im uwierzyć. Ci, którzy stawiali jakikolwiek opór lub zadawali pytania – byli bici.

Propozycja nie do odrzucenia

Banderowcy biesiadowali hucznie do godzin popołudniowych. Ukraińcy utworzyli również straż, która otoczyła wieś i zatrzymywała każdego kto chciał opuścić Paroślę. Nikt nie miał prawa wyjść, poza kilkoma wiejskimi parobkami, którzy okazali się być ukraińskimi chłopami. W międzyczasie do bandy Hryhorija Perehijniaka dołączyli kolejni ukraińscy mieszkańcy okolicznych wsi. Polacy dobrze ich znali, od wielu lat byli przecież sąsiadami. Odwiedzali się, pomagali sobie nawzajem, przyjaźnili. Teraz, w ciągu jednego dnia, stanęli po przeciwnych stronach barykady. Życzliwość do Polaków została zastąpiona przez wrogość, a przyjaźń przerodziła się w żądzę krwi – polskiej krwi…

Około godziny 15, przywódca sotni dał swoim towarzyszom znak, że czas zakończyć ucztę. Wszystkim mieszkańcom powiedziano, że do wsi zbliżają się niemieckie oddziały. Jako że pomoc „sowieckim” partyzantom będzie przez Niemców surowo ukarana – w trosce o los Polaków, nakazano im dobrowolne związanie się. Miało to udowodnić Niemcom, że miejscowi gospodarze zostali siłą zmuszeni do wsparcia i nakarmienia partyzantów, co uchroniłoby ich przed krwawym odwetem.

Ludzie tu mieszkający, nie raz już słyszeli o podobnych praktykach, które chroniły bezbronnych cywilów przed hitlerowskimi represjami. Nawet strażnicy z pobliskich lasów często opowiadali jak pomagali polskim partyzantom podkładać w lesie miny, a po wszystkim pozwalali przywiązywać się do drzew. Dlaczego tym razem miałoby być inaczej? Część mieszkańców związała się sama. Matki wiązały swoje dzieci, a mężowie związywali swoje żony. Innych związali Ukraińcy. Ci, którzy próbowali stawiać opór, zostali pobici i skrępowani siłą. Następnie kazano wszystkim położyć się twarzą do podłogi i czekać w milczeniu. Więc Polacy milczeli i czekali. Na wolność, która nigdy nie nadeszła…

Jedno uderzenie, jedna śmierć 

Nagle, na umówiony znak, zaczęła się rzeź. Banderowcy wyciągnęli noże i siekiery. Nie oszczędzano nikogo. Leżącym ludziom rozrąbywano głowy, najczęściej pojedynczym uderzeniem siekiery. Jednych ostrzem, innych obuchem. Mężczyźni, kobiety i dzieci – mordowano wszystkich, po kolei, ze spokojem i uśmiechem na ustach oprawców. Miarowo, jak w morderczym zegarze, odmierzającym sekundy do zbliżającej się śmierci – jedno uderzenie, jedna śmierć. Niczym w zaplanowanej do ostatniego szczegółu egzekucji. Ukraińcy nie zlitowali się nawet nad niemowlętami, których małe główki przebijano wielkimi nożami. W kilku przypadkach niemowlęta zostały przybite bagnetami do kuchennych stołów. Jeden z ocalałych, 13-letni Witold Kołodyński (z całej jego 13-osobowej rodziny ocalał tylko on i jego siostra Teresa), tak opisywał po latach te tragiczne chwile:
„Ocknąłem się po jakimś czasie, głowa mnie bolała. To cud, że nie zacząłem jęczeć, bo oni jeszcze byli w domu. Czekałem, byłem sparaliżowany strachem, udawałem nieżywego. Wtedy usłyszałem, jak mama odezwała się płaczliwym głosem. Ukrainiec poszedł, zamachnął się siekierą, rąbnął i zapanowała cisza. Potem trącali nas butem, sprawdzali, czy żyjemy. Nie wiem, jak to się stało, że wytrzymałem, że nie próbowałem uciekać. Sam nie wiem.”

Nie wszyscy mieszkańcy Parośli zginęli od razu. Część kobiet przed śmiercią była brutalnie gwałcona. Obcinano im również piersi. Niektórzy mężczyźni zostali niemal całkowicie obdarci ze skóry. Innym wyrwano żyły – od pachwin, aż po stopy. Wielu zamordowanym, przed zadaniem śmiertelnego ciosu siekierą, obcinano nosy, uszy, języki lub usta. Wyjmowano też gałki oczne z głowy, czasami je również obcinano. Ze szczególnym okrucieństwem Ukraińcy pastwili się nad komendantem miejscowego Związku Strzeleckiego, Walentym Sawickim, którego ciało zostało rozczłonkowane oraz nad miejscowym sołtysem Janem Chorążyczewskim, w domu którego oprawcy urządzili sobie libację tuż po zakończonej rzezi. Najmłodsze dziecko sołtysa, niespełna 12-miesięczny chłopczyk, został znaleziony martwy, przybity do stołu, tak jak inne niemowlęta. Był jednak jeden szczegół, który go wyróżniał. W jego malutkie usta jakiś zwyrodnialec włożył kawałek niedojedzonego, kiszonego ogórka – niczym chory symbol zemsty, dokonanej przez ludzi gnębionych głodem. Zupełnie tak, jakby o „wielki głód” na Ukrainie (z lat 1932-1933, który spowodował śmierć od 4 do nawet 7 milionów osób) banderowscy nacjonaliści oskarżali właśnie Polaków z Wołynia, a nie Józefa Stalina i jego polityki przymusowej kolektywizacji rolnictwa. Więcej informacji o tej rzezi, o tym co działo się później i jak upamiętniono zamordowanych Polaków znajdziecie stronie wmrokuhistorii.blogspot.com.

Łukasz Włodarski autor bloga W mroku historii.  Jest to strona o historii ukrytej za fasadą mitów i legend, otulonej płaszczem sekretów, skandali i kontrowersji. Opowieści o pasjach, namiętnościach, zbrodniach i zdradach, o ludziach wielkich i małych, znanych i zapomnianych.

ZOBACZ TAKŻE:

Papież, który był gorszy od samego diabła

Fot. główne ma charakter poglądowy.