Nie taki duch straszny, jak go malują

Leżę. Moje nogi są wyżej niż głowa. Na nosie jakieś śmieszne okulary. Ręce mam złożone jak do modlitwy, a oczy zamknięte. Na twarz pada mi sztuczne światło. Nie, nie leżę w solarium. I nie, nie znajduję się na planie filmowym, grając nieboszczkę.

Nade mną stoi stomatolog, a jego prawa ręka zbliża się do mojej szczęki. Standardowo nie poprosiłam o znieczulenie. Zostaje mi zatem wytrzymać ból, który, pojawiając się podczas gryzienia jabłka, będzie dawał o sobie znać jeszcze przez kilka najbliższych dni. W międzyczasie pada pytanie czy mam rozrusznik serca, ponieważ za moment zostanie mi delikatnie przecięte dziąsło za pomocą elektronicznego „noża”. Dostaję do trzymania jakiś pręt. Bardzo szybko reflektuję się, że jedynym ratunkiem jest ucieczka. Ucieczka w myślenie o czymś, co jest pozytywne. Nie chcąc zepsuć sobie obrazu kogoś bliskiego w mojej głowie, postanawiam zaryzykować innymi myślami. Przenoszę się więc do wspomnień z ostatniej podroży.

Jestem na plaży. Wokół mnie mnóstwo skał, urwisk. Morze, w którym odbijają się promienie słońca, jest przepiękne. Już prawie wspinam się, by podziwiać klify, aż tu nagle… ból. Wzrasta ciśnienie krwi i zastanawiam się czy jeżeli puszczę ten pręt, który otrzymałam od stomatologa przecinającego właśnie moje dziąsło, kopnie mnie prąd? Run Aga, run!

Odpływam w myślach ponownie. Noc. Las. Ciemność. Wilgoć. Komary. Odgłosy zwierząt. W ręku mam latarkę. Słyszę wycie jakiegoś stworzenia, może kojota. Nie jestem sama. Są ze mną towarzyszki naszej bajkowej wyprawy na wyspę. Próbujemy zachować ciszę i przejść jak najszybciej opisywany w „Ani z Zielonego Wzgórza” Las Duchów . Grupę zamykają dwie z nas, które nieustannie próbują przekonać pozostałe, że ktoś za nami podąża. Czyżby to był potomek Lucy Maud Montgomery, Paul? Ruszył za nami, by dołożyć dreszczyku emocji. Wyskoczy zaraz zza jakiegoś krzaka i złapie nas za nogi. Przyznaję, że uwielbiam takie klimaty. Adrenalina, ciekawość, ale nie każdy ma sprawne serce. A może jednak trafiłyśmy na ducha? W połowie drogi jesteśmy zgodne co do jednego. Nie wracamy tą samą drogą. Lepiej skończmy nocną wyprawę na cmentarzu. Tak, tak, na cmentarzu, bo przynajmniej jest oświetlony i leży w pobliżu ruchliwej drogi. Nie ma mowy o powrocie lasem. Kiedy w końcu widzimy światełko w tunelu, a właściwie światełka cmentarza, skradający się za nami „ktoś” coraz bardziej niepokoi. I w końcu cmentarz. Już dawno nie widziałam tylu twarzy z wymalowaną na nich radością z powodu widoku tego miejsca. Żeby podgrzać atmosferę, krzyczę: „Ten ktoś jest coraz bliżej!”. Po tym haśle część z nas startuje niczym maratończyk na zawodach, by w ułamku sekundy, widząc, że stoję w miejscu i umieram ze śmiechu, zatrzymać się i odetchnąć.

Ból naprawianego zęba okazał się bólem do przeżycia. Jak zawsze. A na Wyspie Księcia Edwarda poza momentami grozy, jak ten powyżej lub ten, kiedy stoisz nad olbrzymim urwiskiem, oddychasz głęboko i napawasz się niesamowitymi widokami natury, panuje błogi spokój. Z czym jeszcze przyszło nam się zmierzyć na wyspie? Więcej znajdziecie na blogu tomniekreci.pl

Fot. główna ma charakter poglądowy.