Nie żyje Lodzia, najsłynniejsza funkcjonariuszka powojennej Warszawy

Pisano piosenki o niej i dla niej. Choć także strzelano do niej. Życie Leokadii Krajewskiej, najbardziej znanej polskiej milicjantki, mogłoby posłużyć za kanwę scenariusza niejednego filmu.

Warszawska policja poinformowała o śmierci 92-letniej Leokadii Krajewskiej, jednej z pierwszych kobiet w stołecznej Kompanii Ruchu Drogowego. Z uśmiechem na ustach przez kolejne dekady pełniła służbę na ruchliwych warszawskich skrzyżowaniach, pozbawionych wówczas sygnalizacji świetlnej. Zyskała tak wielką popularność, że stała się bohaterką artykułów, filmów, a nawet wierszy i piosenki. W poniedziałek (24.08) rodzina, znajomi oraz policjantki i policjanci pożegnali słynną „Lodzię” na Cmentarzu Północnym w Warszawie. 

Stołeczni policjanci przypomnieli też wywiad z Panią Leokadią, który został opublikowany w miesięczniku Policja 997 w marcu 2014 roku.

Na początku nic nie zapowiadało, że będzie aż tak barwne. Ojciec zmarł, kiedy miała cztery lata. Matka w poszukiwaniu źródeł utrzymania musiała wyjechać z rodzinnego Wirowa na Podlasiu do Warszawy. Małą Lodzią i jej siostrą zajęli się dziadkowie.

Było ciężko – wspominała pani Leokadia. – Dziadek był leśnikiem, chłopi kradnący drzewo wybili mu oko, co ograniczyło jego możliwość pracy. Praktycznie jeszcze jako dzieci musiałyśmy radzić sobie same.

Ta umiejętność przydała jej się w czasie wojny, kiedy znalazła się w stolicy sama – matkę wywieziono do obozu koncentracyjnego, a siostrę na przymusowe roboty. Ona pracowała u szewca. Po wyzwoleniu obozu matka wróciła do Warszawy i wystarała się o pracę dla niej w praskim PCK.

W kwietniu 1945 r. sąsiad, funkcjonariusz MO, namówił ją, by spróbowała przyjąć się do służby.

Miałam 17 lat, ale powiedziałam, że 18 – śmiała się na to wspomnienie. – Nikt wtedy nie sprawdzał dokładnie papierów. Dostałam zielone umundurowanie, owijacze, podkute buty, furażerkę, chorągiewki zieloną i czerwoną, no i karabin, a później pistolet. Po krótkim przeszkoleniu trafiłam do Kompanii Ruchu Drogowego i na swoje pierwsze skrzyżowanie na rogu ulic Targowej i Wileńskiej. W tamtym okresie byliśmy skoszarowani na Bednarskiej, a całą naszą gażą był deputat żywnościowy, głównie kasza gryczana i śledzie.

Kiedy pani Leokadia zaczynała służbę, o korkach nikt jeszcze w zrujnowanej Warszawie nie słyszał, co jednak nie oznaczało, że pracowało się lekko. Ona i kilka innych koleżanek na równi z mężczyznami musiały odstać na skrzyżowaniu 8 godzin, niezależnie od pogody.

– Stałyśmy po dwie, zmieniając się, godzina na środku skrzyżowania i godzina z boku, na chodniku, ale kiedyś koleżanka nie przyszła i musiałam sama stać 16 godzin – powiedziała pani Leokadia. – Dostałam w nagrodę 3 dni urlopu.

Mimo niewielkiego ruchu dochodziło do tragicznych w skutkach wypadków z udziałem regulujących ruch milicjantów i milicjantek. Irenę Małecką, koleżankę pani Leokadii z KRD, śmiertelnie potrąciła ciężarówka.

Z czasem sytuacja w mieście zaczęła się powoli normalizować. Kompania została rozkoszarowana, funkcjonariusze mogli zamieszkać we własnych domach. Pani Leokadii przydzielano służbę na coraz to nowych skrzyżowaniach.

Stałam m.in. na rogach: Krakowskiego Przedmieścia i Karowej oraz Al. Jerozolimskich z Nowym Światem, Marszałkowską, Żelazną, Towarową, a także na Krakowskim Przedmieściu przy pomniku Kopernika – wyjaśniła. – Musiałam sama po służbie nieść do jednostki podest, na którym stałam, czasem pomagali mi kierowcy, których o pomoc poprosiłam.

Prawdziwa popularność pani Leokadii zaczęła się od posterunku na ul. Brackiej. Kiedy tam regulowała ruch, powstał pierwszy artykuł o niej. Później były następne. Wiele następnych. Rysowano ją także, m.in.: Marian Walentynowicz, Konstanty Sopoćko. Powstała też o niej piosenka.

– Gapiów było mnóstwo i młodych, i starych – wspominała. – Ludziom nie przeszkadzało, że karałam mandatami, lubili mnie. Jak zaczęłam już być znana z imienia, zaczęłam dostawać na imieniny kwiaty, balony. Oj, pamiętam ten pęk balonów, który jakoś trzeba było zawieźć później do domu. Pomógł mi motocyklista na motorze z koszem. Kiedyś zagrała dla mnie Orkiestra z Chmielnej, ale ja przerażona i zawstydzona schowałam się do bramy, a i tak następnego dnia przełożony zwrócił mi uwagę, że nie powinnam się tak afiszować.

13 sierpnia 1947 r. na rogu Nowego Światu i Al. Jerozolimskich pokierowała pierwszą sygnalizacją świetlną w odbudowywanej stolicy.

– Siedziało się na tzw. bocianim gnieździe i ręcznie przełączało światła – wspominała.

W 1950 roku Lodzia pożegnała się ze służbą na ulicy. Ten rok był też ważny w jej życiu także z innego powodu – wyszła za mąż za kolegę z pracy Edmunda Krajewskiego (jej panieńskie nazwisko: Kubanowska).

– Ładny, przystojny był, choć ja początkowo nie chciałam, ale był taki uparty, że w końcu się pobraliśmy – wspominała z uśmiechem.

Po odejściu z ruchu drogowego pracowała w łączności, inspekcji, szkoleniach; była również sekretarką, maszynistką, kierownikiem hali maszyn. W tym samym czasie państwo Krajewscy doczekali się dzieci – synów Darka i Ryszarda.

W 1965 r. wróciła do drogówki, ale nie na skrzyżowanie, a do dochodzeniówki. Do dziś pamiętają o niej zarówno byli, jak i obecni funkcjonariusze stołecznej drogówki. Mieszkała na warszawskim Żoliborzu pod opieką syna Darka. Zawsze była pełna sił witalnych, choć 15 lat temu pochowała męża. Więcej wspomnień o życiu tej niezwykłej kobiety znajdziecie na stronie policja.waw.pl. Fot. Wikimedia